Wiele lat temu usłyszałem o Wyspach Zielonego Przylądka (Cabo Verde). Już wtedy trochę podróżowałem, zwykle w ciepłe rejony Ziemi, gdzie słońce wypala ostatnie skrawki trawy. Pomyślałem, że fajnie byłoby, po tych wszystkich suchych miejscach, polecieć gdzieś, gdzie jest bujna zieleń.
Archipelag Cabo Verde, opływany przez ciepłe wody Oceanu Atlantyckiego, położony jest o ok. 2h lotu za Wyspami Kanaryjskimi. Geograficznie znajduje się na wysokości Senegalu. Wielu mieszkańców Wysp pochodzi właśnie z tego kraju. Stamtąd pochodzi znana piosenkarka Cesária Évora (mieszkała na wyspie São Vicente).
Boa Vista, bo tam się udaliśmy przywitała nas gorącym suchym powietrzem. Przez całą podróż do hotelu widzieliśmy wysuszone pola. A gdzie „verde” (port. zieleń) ? Okazało się, że nazwa archipelagu pochodzi od Zielonego Przylądka, który znajduje się w Senegalu, na kontynencie afrykańskim).
Same wyspy są w większości suche. Ciężko znaleźć piękną zieleń, o której marzyłem.
Boa Vista, wyspa o powierzchni 620 km2 ma wielki problem ze słodką wodą. Znajdują się tam jedynie 3 studnie. Wieczorami zbierają się przy nich mieszkańcy w podobny sposób jak w naszych pubach, czy klubach, żeby porozmawiać w przyjemnym chłodnym powietrzu z sąsiadami i oczywiście zająć się ważnym tematem jakim jest pranie i gromadzenie wody na następny dzień.
Plaże są tam nieprawdopodobne. To tak, jakby połączyć plażę na półwyspie Jandia (Fuerteventura) z Karaibami. Wszędzie wielkie ilości piasku. Czasami jest on w nieskazitelnie białym kolorze, czasami wygląda jakby został przywieziony z pustyni afrykańskiej. Żeby dojść do oceanu trzeba się porządnie zmęczyć. I to nie dlatego, że nasz hotel znajdował daleko od oceanu – został zbudowany praktycznie na piasku. Ale tak tam jest. Plaża jest szeroka i długa. Można spacerować kilometrami. W zależności od pory dnia i zachmurzenia ocean jest bardziej turkusowy lub bardziej granatowy.
Był kwiecień – sezon godowy wielorybów. Siedząc na plaży można było obserwować z odległości kilkuset metrów wyskakujące ponad wodę wieloryby.
Ale nie tylko samą plażą człowiek żyje na urlopie. Wypożyczyliśmy więc samochód, oczywiście z napędem na cztery koła. Inaczej się nie da, zważywszy na to, że utwardzonych dróg nie ma tam zbyt dużo. Jeździ się po pustyni i nie bardzo wiadomo, kiedy należy skręcić. Nie zabraliśmy nawigacji, w końcu to przecież taka mała wyspa. Jednak był to poważny błąd. Wiele razy gubiliśmy drogę, ale i tak udało się to i owo zobaczyć.
Tak więc obejrzeliśmy sobie studnię, przy której jeszcze nie zebrał się tłumek – było rano i pojechaliśmy w głąb wyspy. Miejscami krajobrazy były podobne do sawanny w Kenii. Miejscami była kamienista pustynia tunezyjska. Dojechaliśmy też do pustyni piaskowej.
I oczywiście ocean. Widziany z góry, piękne zatoczki z turkusową wodą. Palmy wyrastające w bardzo przypadkowych miejscach. Był też jeden baobab. Spalona słońcem ziemia. Kolorowe domki w małych wioskach. Lepianki, szałasy, i inne ciekawe konstrukcje, w których mieszkają ludzie. Osiołek o dziwnej sierści pasący się z dala od cywilizacji. Znaki drogowe umieszczone na kamieniach. No i oczywiście stolica wyspy, Sal Rei z kilkupiętrowymi, nieskończonymi domami wyrastającymi wprost z piasku.
Nie mogliśmy sobie też odmówić snurkowania, jednak fauna i flora oceanu atlantyckiego nie rzuca na kolana.
Mając na myśli rozwój turystyki, można powiedzieć, że Wyspy Zielonego Przylądka są kilkanaście lat w tyle za Kanarami. Nie rozwinęła się tam jeszcze w takim stopniu jak na Wyspach Kanaryjskich infrastruktura hotelowa. Wynika to między innymi z trudności z jaką uzyskuje się słodką wodę.
W każdym razie jest to z pewnością miejsce, które warto zobaczyć.